Andre Rieu w Polsce – niech żyje bal!
To był wymarzony koncert. Dyrygent, a jednocześnie showman Andre Rieu ze swoją Orkiestrą Johanna Straussa potrafią przekonać do muzyki poważnej największych laików tego gatunku. W eleganckiej oprawie, z uśmiechem, dowcipem i szampańskim nastrojem poprowadził po raz pierwszy w Polsce dwa koncerty. Publiczność śpiewała, tańczyła i płakała zarówno ze wzruszenia, jak i ze śmiechu.
Jeśli ktoś ma wątpliwości, kim jest Andre Rieu i co potrafi zrobić z publicznością proponuję odnaleźć kilka utworów na znanym portalu muzycznym. To autentyczne zapisy z koncertów, których tysiące Rieu ze swoją orkiestrą rozdaje po całym świecie zyskując masę oddanych fanów. Z właściwym sobie urokiem i wdziękiem bez trudu zaskarbił sobie również polską publiczność. W repertuarze znalazły się najbardziej znane utwory muzyki klasycznej, operowej i rozrywkowej. Andre Rieu odwiedzając różne zakątki świata zawsze wybiera jakiś utwór charakterystyczny lub bardzo lubiany w danym kraju. Długo zastanawialiśmy się co wybierze z polskiego repertuaru. Nie był to Chopin, ani Szymanowski, tylko? Seweryn Krajewski. Utwór Maryli Rodowicz do słów Agnieszki Osieckiej „Niech żyje bal” bardzo przypadł do gustu polskiej widowni. Bisów nie było końca, a cały dwuipółgodzinny koncert przedłużył się o pół godziny.
Był to mój pierwszy koncert w życiu. Nie żałuję nawet sekundy. Nic nie zastąpi osobistego udziału w takim wydarzeniu. Nie ukrywam, że wraz z mężem potraktowaliśmy tę ucztę muzyczną również jako inwestycję w przyszłe pokolenie. Chcieliśmy, żeby nasza córka na co dzień słuchająca ?eski? miała w kalejdoskopie przeżyć również taki koncert. Jeżeli nawet nie zakocha się w muzyce klasycznej, mam nadzieję będzie wspominać ekscentryczny wyczyn rodziców. Jak się okazało, Andre Rieu bez trudu udało się zdobyć jej serce. Wprawdzie bez balowej sukni, z gipsem na złamanej ręce tańczyła i dała się porwać ogólnej atmosferze, jaka panowała wśród publiczności. Koncert przetykany był anegdotkami w wykonaniu prowadzącego, a także gagami w wykonaniu członków orkiestry. Najwięcej radości sprawiła sobie sama publiczność. Otóż w czasie przerwy, która według organizatorów miała trwać pół godziny, orkiestra zjawiła się nagle na scenie w pełnym komplecie. Andre Rieu obserwował wracających na salę, znacząco patrzył i stukał w swój zegarek powodując pewnego rodzaju dyskomfort u wszystkich spóźnialskich. Reakcje były oczywiście rejestrowane i widoczne na telebimach. Jedni na paluszkach przemykali do swoich miejsc, inni rozbawieni na całego cieszyli się z krótkotrwałej popularności. Wszystko było zapewne częścią programu artystycznego, ale po koncercie nie brakowało zjadliwych komentarzy na temat punktualności.
Koncert nie miał nic ze sztywnych wydarzeń muzycznych, gdzie publiczność siedzi nieruchomo wsłuchując się w rytm muzyki. Tu można było klaskać, śpiewać, kiwać się, a nawet tańczyć. Setki par zdecydowało się na romantycznego walca. Wśród tańczących w pewnej chwili dała się zauważyć wyjątkowa kobieta. Siwy włos wskazywał na godny wiek, stój raczej sportowy, ale duch młody. Zbiegła ze schodków i na płycie stadionu wykonała baletowy piruet, pobujała się w rytm walca, po czym z powrotem wróciła na swoje miejsce. Trwało to może trzy minuty, ale było aktem tak spontanicznym, szczerym i wesołym, że wzbudziło aplauz godny samego mistrza Andre. Tak się umieć porwać muzyce, można tylko na najlepszych imprezach.
Mnie osobiście koncert niezwykle wzruszył, każda melodia przenosiła w inny świat, odległy i nierealny. Nucąc po koncercie przez kilka dni cudowny „The second waltz” Dmitrija Szostakowicza czułam, że orkiestra grała również dla mnie, a cały świat mam na wyciągnięcie ręki. Moja córka zapytania, co najbardziej jej się podobało, szybko odparła – „Wszystko! Chcę być na koncercie jeszcze raz”. Tak więc niech żyje bal!
Elżbieta Sandecka-Pultowicz