Bycie fit – moda czy konieczność?
Długo byłam odporna i oporna na powszechną wokół nagonkę na zwiększenie swojej aktywności. Z politowaniem patrzyłam na wszelkie przejawy zachłyśnięcia się sportową modą – masowo wylegających wieczorem biegaczy, ludzi w komunikacji z pękatymi sportowymi torbami, rzeką zapalonych rowerzystów. Aż mnie też dopadło! Jako to się mogło stać?
Zmusić mnie do sportu zawsze było ciężko. Byłam raczej cherlawa i nieskora do aktywności. W czasach szkolnych byłam tzw. ławkowiczem. Podczas gier zespołowych na lekcjach wf najlepsi stawali w szranki, a ci słabsi siedzieli na ławkach obserwując wyczyny zdolniejszych graczy. Tylko raz w całej mojej edukacji szkolnej pamiętam nauczyciela z Chojnowa podczas jakiegoś zastępstwa, o ile mnie pamięć nie myli był to p. Zbigniew Matuszewski, który psychologicznie podszedł do sprawy. Po krótkich rozgrywkach wyłowił najlepszych i… posadził w ławce. Natomiast na środek sali wyszły wszystkie pochowane do tej pory po kątach „ofiary”, w tym oczywiście ja. Nauczyciel szybko uciął docinki naszych wysportowanych rówieśników, którzy nie szczędzili szczerych komentarzy. Pan podał nam piłkę i zachęcił do gry. Mieliśmy tak kiepski, ale jednocześnie wyrównany poziom, że po pierwszych niezgrabnych akcjach, szło nam całkiem nieźle. Nie był to na pewno mecz zapierający dech w piersiach, ale my – najsłabsi – zaczerpnęliśmy łyk wiary w siebie. Szkoda, że była to tylko jedna lekcja, ale niekiedy taka jedna lekcja zostaje nam w pamięci do końca życia.
Zwisy, galareta i motyle
Na przestrzeni kolejnych lat niewiele miałam wspólnego ze sportem. Były jakieś incydenty z aerobikiem, ale to wszystko. Bezlitosny czas zaczął jednak mocno nadszarpywać moją dotychczasową akceptację ciała. Poprzez zdrowe żywienie i reżimowe posiłki udało mi się przez te lata (w moim odczuciu) trzymać fason. Kiedy jednak przekroczyłam 40-tkę przyszły zmarszczki oraz widoczne skutki działania grawitacji. Przypominam sobie takie śmieszne hasło z krzyżówki: zwis męski. Jak była prawidłowa odpowiedź? Nie, nie to o czym pomyśleliście w pierwszej chwili. 🙂 Chodziło po prostu o… krawat. Według mnie można mówić też o zwisie żeńskim tam i ówdzie. Jednym słowem czułam, że jeżeli nic nie zrobię, będzie źle. Nie jestem wprawdzie osobą publiczną, modelką, itd., ale pojawiające się fałdki na brzuchu i ciało zbliżające się do konsystencji galarety, nie były do zaakceptowania. Wokół ramion zaczęły fruwać motyle czyli takie skórne zwisy. Przyzwyczaiłam się nawet do cellulitu na udach, ale kiedy rozgościł się na ramionach powiedziałam: dość! Czytaj: Jak być fit po 40-tce?
Lepiej już nie będzie
Pewna wspaniała Francuzka, autorka bestsellerowych książek z serii „Francuzki nie tyją”, jako 70-latka postanowiła dać lekcję życia i urody młodszym kobietom, zbliżającym się do menopauzy i tuż po niej. Adresatkami są więc panie w wieku 50 i 60 lat. Uznałam, że nic mi nie zaszkodzi dowiedzieć się czegoś więcej o mojej przyszłości. No właśnie… pomimo lekkiego języka pisarki, wnioski z płynące z książki okazały się raczej przytłaczające. To nie jest „lekka” wiedza na temat tego, co czeka mnie za parę lat. Próbując przeżyć ten czas w znośnym stanie, niezbędne jest przede wszystkim pozytywne nastawienie, ale także dbanie o swoje ciało. Mireille Guiliano powtarza bowiem, że lepiej już nie będzie. I to było dla mnie największą motywacją. Jeżeli lepiej już nie będzie, to przynajmniej dbaj o to, co masz teraz.
Lubicie oglądać swoje dawne fotografie? Pamiętacie, jak komentowałyście wówczas swój wygląd, a jak widzicie to obecnie? Ja też miałam wiele zastrzeżeń do swojego wyglądu, ale to nic w porównaniu do tego, z jaką rzeczywistością muszę się zmierzyć teraz! Zadaję sobie pytanie: czego Ty się wtedy czepiałaś dziewczyno? Widzę siebie z tamtych lat w różowych barwach, ładniejszą, szczuplejszą, młodszą. Analogicznie więc, jeżeli patrząc na obecne moje fotografie, mam jakieś uwagi, to co będzie za powiedzmy 10-15 lat? No tragedia, chyba że…
Godne przyjęcie
Nie chodzi tu o świetną imprezę, ale pogodzenie się z dojrzałością, akceptacją upływającego czasu i nieuniknionych zmian. Kiedyś pisałam już, że zmiana jest pojęciem constans, czyli stałym. Ten paradoks można tłumaczyć tym, że zmiany towarzyszą nam przez całe życie, od pierwszego dnia. Ciągle zmienia się coś w naszym otoczeniu, na świecie, a wreszcie w nas samych. Gdyby tak nie było, bylibyśmy cały czas noworodkami, a my przecież stale i ciągle ewoluujemy, doskonalimy się i wznosimy na wyższy poziom. Zbieramy doświadczenia, całą skalę uczuć, w kolejnych etapach życia wchodzimy w nowe role. Im szybciej zaakceptujemy i poddamy się zmianom, tym lepiej. Tym bardziej będziemy pogodzeni z otaczająca nas rzeczywistością i sobą samym.
Odwołam się też do mojej dostojnej imienniczki królowej Wielkiej Brytanii Elżbiety II, która pięknie się starzeje. Oczywiście malkontenci zaraz mnie zaatakują, że nad jej wyglądem pracuje sztab makijażystek, fryzjerów i lekarzy. Kto zabroni nam jednak chodzić prosto, trzymać fason i ubierać się w jaskrawe kolory? Zauważyliście, że im więcej przybywa nam lat, tym nasza garderoba ciemnieje? Weźmy więc przykład z prawdziwej królowej i przyjmujmy wszelkie objawy upływu czasu z godnością. Wolę być w przyszłości uśmiechniętą staruszką w różowym kapeluszu, niż ponurą kobietą w eleganckiej czerni. Tę ostatnią kreację proponuję zarezerwować na ostatnią podróż życia.
Pierwsze wrażenia z siłowni, jak unikam hollywoodzkich scen oraz odpowiedzi na najbardziej trudne i intymne pytania czytaj Siłownia – przyjazna sala tortur
foto Karolina Pultowicz
foto woskowej figury królowej Elżbiety II – z zasobów pixabay