Kreta – wyspa słońca i… śniegu
Gdzie szukać śniegu latem? Pasjonatom białego szaleństwa polecam (bez grama żartu) słoneczną Kretę. Wydaje się to nieprawdopodobne, aby przy 30-stopniowych upałach chodzić w sandałach po śniegu. Tylko zdjęcia mogą Was przekonać, że nie jest to mit grecki.
Przyznaję. Była to moja największa przygoda podróżnicza w życiu. Nigdy, ale to nigdy nie uwierzyłabym, że to jest realne. Z góry przepraszam mojego profesora od geografii P. Jerzego Kucharskiego, dla którego tego rodzaju zjawiska przyrodnicze są być może jak najbardziej oczywiste. Dla mnie było to wydarzenie porównywalne z odkryciem nowej planety. Przyznam, że eskapada – co nie było zamierzone – jest niewątpliwie przykładem braku roztropności, jak dopada podczas wyjazdów większość turystów spragnionych atrakcji.
Ostrożnie z edukacją
Wraz z rodziną wypoczywałam na obrzeżach Hersonissos. Okolicę zwiedzaliśmy kierując się wskazówkami przewodnika renomowanego wydawnictwa Pascal. Dzięki temu udało się nam odwiedzić wiele ciekawych i mało znanych miejsc. Jednym z naszych podróżniczych celów miała być Jaskinia Ida, leżąca na wysokości 1.540 m n.p.m, w której rzekomo urodził się lub – jak podają inne źródła – wychowywał Zeus. Odkryto tam wiele ciekawych przedmiotów z epoki minojskiej, nota bene jednej z najstarszych cywilizacji epoki brązu w obszarze Morza Śródziemnego. Ta historia działa na wyobraźnię. Jak przystało na zatroskanych edukacją dziecka rodziców chcieliśmy, aby nasza córka namacalnie zetknęła się z historią Krety i greckich bogów. Wyprawa miała dość nieoczekiwany przebieg, w pewnym zakresie pedagogiczny (szczególnie dla rodziców), ale również ryzykowny, na szczęście zakończony happy endem.
Śladami Zeusa
W podróż udaliśmy się wynajętym samochodem osobowym. Dopiero po dziesiątkach przebytych kilometrów zauważyliśmy, że mijamy wyłącznie terenowe wozy. Pogarszająca się jakość dróg i serpentyny dały nam do zrozumienia, że nikt nie wybiera się tu „osobówką”. Krętymi drogami przemykały z ogromną prędkością czarne pickupy. Czytaliśmy w przewodniku, że przed ostrymi zakrętami zwyczajowo używa się klaksonu, uprzedzając kierowców jadących z przeciwka. Prawda jest taka, że nikt ich nie używa, za to ”tubylcy” chętniej wciskają pedał gazu. Dopiero po powrocie z Krety uświadomiliśmy sobie, w jaki region się zapuściliśmy i dlaczego znaki drogowe są ostrzelane.
Cel Psiloritis
Panorama najwyższych na Krecie gór Psiloritis zapiera dech w piersiach. Podróż coraz bardziej stawała się ekscytująca. Przemierzając drogę w pewnej chwili ujrzałam na szczytach połacie śniegu. Przecierałam oczy ze zdumienia. Skwar lał się z nieba, a na horyzoncie świecił biały puch. Próbowałam podczas jazdy uchwycić ten niesamowity widok nie wiedząc, że za jakich czas będę stawiać na śniegu swoje stopy. Zmierzaliśmy do wioski Anogia, słynącej z burzliwej historii i odważnych mieszkańców. Nasza rezydentka opowiadała, że jej grecki mąż zabrał ją w ten region, aby pokazać inne oblicze Krety i piękno gór Psiloritis. Jednakże z powodu jej słabych możliwości żołądkowych, wystawionych na ciężką próbę w czasie trasy, ich podróż miała tu finał. Dla nas był to jeden z przystanków w drodze do jaskini.
Czarna Anogia
To miejsce uosabia najprawdziwszą Kretę. Bez zbędnych ubarwień, przesłodzonych historyjek i gloryfikacji. Historia wyspy pisana jest bowiem potem ludzkim i krwią. Region zasłynął z rebelii i świetnie prowadzonych działań partyzanckich. Sprzyjał temu górski teren, a zwłaszcza zaciętość, odwaga i hart mieszkańców wioski. Widać to na obliczach starszych mężczyzn, którzy chodzą ubrani na czarno w szarawary, koszule i charakterystyczne chusty z frędzlami, zawadiacko owinięte na głowie. Podczas krótkiego spaceru po wiosce dostrzegłam w przydomowym ogrodzie rodowitego Kreteńczyka. Był jak z obrazka. Cały w czarni, o twarzy pooranej przez wiatr i słońce, przerzucający w zamyśleniu koraliki na sznurze komboloi. To bardzo stara tradycja, zarezerwowana dla mężczyzn, służąca relaksowi, zmniejszeniu stresu i masażowi dłoni. Biorąc pod uwagę specyfikę regionu, sprawna dłoń może mieć tu ogromne znaczenie i nawet uratować życie. Bardzo chciałam zrobić pamiątkowe zdjęcie, ale zabrakło mi odwagi, by choćby w najmniejszym stopniu zakłócić anogijczykowi kontemplację.
Krwawe losy
Hardzi mieszkańcy Anogii słyną z tego, że zawsze skutecznie opierali się zaborcom podczas licznych powstań. Bojownicy ruchu oporu niezłomnie bronili swojej niepodległości. W niebezpieczne górskie rejony nie chcieli zapuszczać się niemieccy okupanci. W czasie II wojny światowej mieszkańcy zasłynęli porwaniem niemieckiego generała Karla Kreipe. W odwecie wszystkie domy zostały doszczętnie zrównane z ziemią. Rozstrzelano każdego mężczyznę w promieniu kilometra od wioski. W rejestrach przewija się liczba 117 osób straconych przez Niemców. Nie zabiło to jednak ducha twardych pasterzy, którzy do dziś nie dają o sobie zapomnieć i zetrzeć z mapy historycznej miejscowości. Niechętnie zapuszcza się tu Policja, a broń w każdym domu jest na porządku dziennym. Wynika to nie tylko z historycznych tradycji, ale prawdopodobnie z prowadzonej na masową skalę uprawy marihuany. Ile w tym prawdy? Trudno powiedzieć. Nie wydaje się jednak, aby podziurawione znaki drogowe zachowały się od czasów wojny…
Z mocnym akordem
Anogia wydała na świat kilka talentów muzycznych. Najsłynniejszym bardem był Nikos Xilouris, który w 1966 r. zdobył pierwszą nagrodę na festiwalu muzyki ludowej w San Remo. Stał się sławny i znany w całej Grecji. Kompozytor i piosenkarz podtrzymywał ducha swojej wioski, bo jego pieśni miały wpływ na upadek rządów hunty wojskowej w Grecji. Potrafił pięknie oddać ducha i postawę mieszkańców, czym zyskał przydomek archanioła Krety. Właśnie portrety tego sławnego mieszkańca ujrzeliśmy w barze-tawernie-kafenionie (trudno określić), w którym postanowiliśmy coś zjeść. Ściany lokalu zapełnione były starymi portretami, zdjęciami z rodzinnych uroczystości, wyrabianymi ręcznie chustami. W środku było pusto. Byliśmy jedynymi gośćmi, zresztą zwracającymi na siebie uwagę już od momentu zatrzaśnięcia drzwi samochodu. Właścicielka nie spieszyła się z obsługą. Podała nam bez słowa kartki, stanowiące menu. Dania były wypisane w języku greckim i angielskim, a tuż obok znajdowały się kwadraciki. Wystarczyło zaznaczyć właściwy i wszystko było jasne. W lokalu zapadło milczenie. Spojrzeniami i naszymi nieśmiałymi uśmiechami, staraliśmy przekonać, chyba bardziej siebie, niż właścicielkę, że wszystko jest w porządku. Cóż mogłam zamówić w krainie słynącym z hodowli kóz i owiec? Oczywiście „lamb” czyli jagnięcinę. Dostałam kilka kości ze skrawkami przypieczonego mięsa. Widząc moje niezadowolenie, mąż szturchnął mnie dyskretnie – Nie marudź. Uśmiechaj się. Wiesz, gdzie jesteśmy. Tu nie ma żartów. Gospodyni patrzy… – szeptał. Nieśmiało przystąpiłam do oblizywania kości, bo nie dało się niczego odgryźć.
Biała chusteczka
Obserwowani kątem oka przez Kretenkę, jedliśmy, jak baranki. Kiedy kiwnęliśmy na znak, że chcemy uiścić rachunek, spojrzała na nas czulej. Wskazała ręką w kąt pomieszczenia, gdzie znajdowało się krosno. Dała nam do zrozumienia, że sama tka chusty z frędzlami. Jak dostrzegłam na fotografiach, kobiety zakładają białe koronki na ramiona lub głowę podczas wesela. W pewnym momencie pani chwyciła chustę i – nim się obejrzałam – miałam na głowie fantazyjnie wywiniętą chustę. Widoczność przysłaniały mi frędzle artystycznie zwisające na wysokości oka, ale nie śmiałam drgnąć. Potem chustę przełożyła na ramiona córki, gestykulując, że bardzo jej do twarzy. Coż było robić? Jak w takiej sytuacji i takim miejscu odmówić? – Podoba ci się, prawda? – pytaliśmy tylko pro forma naszą córkę. – Będziesz miała cudowną pamiątkę z Krety – z uśmiechem dawaliśmy znaki właścicielce, że aprobujemy ten pomysł. Za 15 EURO wyszliśmy stamtąd żywi, choć nie ukrywam, że kiszki marsza mi grały (na styl ludowy).
Skuteczna dieta
Zmierzaliśmy w górę na płaskowyż Nida. Widok zapierał dech w piersiach. Jeszcze większych emocji dostarcza trasa wijąca się wśród skał. Wąska, z brakującymi barierkami i wykruszonym asfaltem, który stoczył się w przepaść. To była jedna z tych chwil, kiedy czuje się każdy mięsień. Miałam spięte całe ciało, a moja ręka przyczepiona do drzwi samochodu była sztywna i biała od ścisku. Jeszcze nie wiedziałam, że droga powrotna, gdzie siedziałam od strony przepaści, będzie jeszcze bardziej stresująca. Zarwany asfalt na drodze sprawiał, że trasą mógł się poruszać jeden samochód. Nie wiem co by się stało, gdybyśmy musieli się z kimś minąć. To byłoby nieralne. Wąskie i strome odcinki trasy powodują, że ryzyko niebezpieczeństwa wzrasta. Przyznaję, że wtedy bardzo żałowałam, że wybraliśmy się tę górską podróż. Czekały nas jednak kolejne atrakcje.
Przymusowy przystanek
Zza jednym z mijanych zakrętów pojawiła się naturalna przeszkoda w postaci rzeki kóz. Scena jak z filmu. Mąż zahamował. Myślicie, że drgnęły? Leniwie spojrzały na nas i nie zamierzały szybko odejść. Wysiedliśmy z auta. W powietrzu unosił się przykry zapach kozich odchodów. Zrobiłam kilka zdjęć i po chwili ruszyliśmy na parking przy opisywanej w przewodniku tawerny, skąd prowadziła ścieżka do jaskini. Na miejscu ani żywej duszy. Lokal zamknięty na cztery spusty. Wokół żadnego auta. Kiepsko to wyglądało. Dojście do jaskini nie jest 5-minutowym spacerkiem, jakby wynikało z treści. Trzeba przygotować się na dłuższą wspinaczkę. Ufni w to, co piszą w przewodniku, wybraliśmy się na wzniesienie bez telefonów komórkowych, bez jedzenia, bez dokumentów. Rozsądku starczyło nam wyłącznie na jedną butelkę wody.
Pasterze na kołach
Zeus, którego śladów szukaliśmy blisko 1500 m n.p.m. powinien już wtedy cisnąć piorunem, ale się nad nami zlitował. Wspinaliśmy się dobre pół godziny. Za każdą skałą czekało nas rozczarowanie. Żadnego znaku, żadnej tabliczki, żadnego człowieka. Trudy wspinaczki rekompensowały nam wspaniałe widoki. Płaskowyż Nida tonął w słońcu. Dostrzegliśmy w oddali małe, poruszające się wolno punkty. Wyostrzając wzrok przez parujące powietrze byliśmy pewni, że to ogromne stado bydła. Nagle na rozległy teren wjechał rozpędzony pickup. Patrzyliśmy z przerażeniem, co się wydarzy. Szybko okazało się, że to poganiacz rodem z matrixa. To było paraliżujące zetknięcie nowoczesności z tradycją.
Udając Greka
Kilka razy chcieliśmy zrezygnować i zejść na dół. Zew przygody gnał nas jednak coraz wyżej. Zobaczyliśmy starsze małżeństwo, które wsiadało do samochodu. Byli to jeszcze bardziej ekscentryczni turyści, którzy wybrali się szutrową drogą małym samochodem osobowym. Niemiecka para próbowała nam coś powiedzieć. Widać było, że coś jest nie tak. Niestety nie znamy na tyle niemieckiego, aby wszystko zrozumieć. I dobrze. Nigdy nie odżałowałabym, że nie zobaczę tego, co ukazało się naszym oczom. Przed jaskinią nie było budki z biletami, ani kolejki zwiedzających. Nic. Jedynie tablica informująca, że inwestycja jest finansowana z pieniędzy unijnych. Tym razem był to cud grecki. Ktoś wysilił się ustawić tu znak, ale nie kiwnąć palcem, aby to miejsce zagospodarować. Wejście do jaskini uniemożliwiała ogromna góra śniegu, która na północnych zboczach przetrwała wysokie temperatury. To był dla nas prawdziwy szok. W jednej chwili znaleźliśmy się w wyjątkowym mikroklimacie. Było wybornie. Nie zimno, ale również nie upalnie. Trudno to opisać. Dotknęłam zimnej bryły. Najprawdziwszy
śnieg. Chodziłam po białym puchu w sandałach! Ulepiłam kulkę śnieżną. Rzuciłam w stronę córki. Niesamowite wrażenie. Tego nie mógł przewidzieć najlepszy przewodnik. Atrakcja godna wszystkich wcześniejszych trudów i stresów. Nie mogliśmy jednak zobaczyć, co skrywa jaskinia. Przeglądając po powrocie do kraju informacje i zdjęcia w internecie, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Czarna jaskinia jest pusta. Do jej czeluści prowadzą schody, a na ziemi widać kilka spróchniałych desek. I to wszystko, co można obejrzeć, bo mrok uniemożliwia ewentualną eksplorację. Bóg był jednak dla nas łaskawy zsyłając niespodziankę w postaci śniegu.
Nauka nie idzie… do jaskini
Wspominałam, że droga powrotna była jeszcze trudniejsza niż wjazd. Myśl, że na tylnym siedzeniu siedzi nasze dziecko, powstrzymywała mnie od komentarzy. Nie przewidzieliśmy, że jest to trudny teren, a wycieczka dość ryzykowna. Zabrakło takiego ważnego zdania w przewodniku. Zatem z dużym dystansem należy podchodzić do lakonicznych informacji, które zazwyczaj znajdują się w takich książkach. Z drugiej strony była to największa przygoda mojego życia. Zdjęcia dowodzą, że to nie fikcja. Na dnie szuflady leży również góralska chusta, w której wybiorę się może kiedyś na kreteńskie wesele i zatańczę zorbę. Do tego czasu gruntowniej będą się przygotowywać się do każdej następnej podróży, będę słuchać rezydentów i przestróg wytrawnych podróżników. Tej mądrości nie da się jednak nauczyć z książek. Trzeba przeżyć to na własnej skórze. Dopiero wtedy poczujemy się naprawdę bogaci – w przeżycia, czego wszystkim życzę.
Elżbieta Sandecka-Pultowicz