W wielkim świecie
Moi znajomi dowiadując się, że mieszkam w Warszawie wzdychają znacząco i mówią: – Aaa.. stolica, wielki świat… Przyjechałam tu z wieloma kompleksami, a wchodzenie w ten „wielki świat” nie był pozbawiony wpadek i stresu.
Żeby bywać w świecie, trzeba bywać w elitarnym środowisku. Zapewne większość pomyśli o ludziach kultury i sztuki. Nie mam zbyt wielu okazji spotykać się z takimi osobami, nie licząc momentów, kiedy mijam ich na chodniku lub w centrum handlowym. Pamiętam jakie uczucia towarzyszyły mi na początku. Wbijałam swój wzrok znaną postać, oglądałam się za nią, myśląc o ewentualnym autografie. Trzeba jednak zrozumieć, że ci ludzie mają prawo do zwykłego życia i zazwyczaj nie mają ochoty na spotkania z fanami, kiedy robią codzienne zakupy. Co innego, kiedy odbywa się pokaz, bankiet czy benefis. Tam gwiazdy świecą i wręcz oczekują zainteresowania, aplauzu i wianuszka fanów. Kiedy teraz mijam znaną osobę, a którą szczególnie cenię i chcę zwrócić jej uwagę, kłaniam się mówiąc po prostu: – Dzień dobry!
Nie tylko Warszawa, ale i w ogóle życie pozwoliło mi odwiedzić znane restauracje, uczestniczyć w eleganckich przyjęciach. Jednak początki były trudne. Niebywała jako dziecko w takich sytuacjach, czułam ogromny stres. Jak się poprawnie zachować przy stole, jako dokonywać zamówienia, których użyć sztućców? Pytania można by mnożyć. Jak wyglądały moje początki?
Pod kloszem
Najelegantszy obiad w życiu jadłam w centrum Wrocławia w restauracji Piwnica Świdnicka. Nie była to żadna wielka okazja. Towarzyszyłam w zwiedzaniu miasta kombatantowi, który po wojnie zamieszkał za granicą. Osoby, z którymi spacerował po Wrocławiu zaprosił na obiad. Kiedy weszliśmy do środka już na początku czułam, że mój strój niekoniecznie pasuje do otoczenia i śnieżnobiałej zastawy na stole.
Przyglądałam się perfekcyjnie złożonej, wykrochmalonej i elegancko ułożonej na stole materiałowej serwetce i czułam, że nie mam odwagi jej poplamić, a już w żadnym wypadku powycierać nią usta! Po złożeniu zamówienia, za chwilę, w naszą stronę zmierzał kucharz. Był piękny i zupełni nie chodzi o jego urodę. Wykrochmalony jak te serwetki na stole, w białym fartuchu i koszuli oraz wysokiej misternej czapce kucharskiej. Szedł powoli, dostojnie, pchając przed sobą wózek, na którym spoczywały duże stalowe klosze skrywające posiłki. Ta scena była zjawiskowa. Pan położył przede mną talerz z tym kloszem, po czym teatralnym gestem nagle uniósł go, odkrywając prawdziwe dzieło kulinarne. Czułam się jak w filmie, tyle, że nikt nie napisał dla mnie scenariusza, co mam dalej robić.
W takich sytuacjach sprawdza się jedno: naśladuj innych. Patrząc na bywałego w wielkim świecie gospodarza, robiłam to co on, z kilkusekundowym opóźnieniem. Rozłożyłam serwetkę na kolanach, wzięłam te same sztućce i z namaszczeniem konsumowałam. Z przejęcia niewiele pamiętam, co jadłam, ale bardzo się starałam. Nie był to duży posiłek, a forma podania skłoniła mnie do przekonania, że było to danie główne kosztujące zapewne majątek. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jest coś takiego jak przystawka. Czekała więc mnie kolejna niespodzianka kulinarna i ponowna odsłona. Jednak słowa danego sobie dotrzymałam. Po zakończonym posiłku, serwetkę zbliżyłam (jak mój autorytet) do ust, ale nawet ich nie dotknęłam. Powstrzymałam się też od misternego układania serwetki w taką samą formę, jak na początku. Położyłam ją wreszcie na stole i do końca siedziałam sztywna jak patyk.
Kelnerski chwyt
Każda kolejna, podobna okoliczność, dawała mi obycie i swobodę. Pamiętam jeszcze jedną, dość nieprzyjemną scenę, która bardzo szybko pokazała mi, gdzie jest moje miejsce i czym pachnie Warszawka. Podczas proszonej kolacji w jednej z restauracji, kelner po zamówieniu dań skierował do mnie pytanie:
– Co Pani zamawia jako aperitif?
Przejrzana przez mnie karta menu nie zawierała napojów, ale jeszcze wtedy nie wiedziałam, że są dwie karty i należy poprosić również tę drugą. Miałam niewyraźną minę i wydukałam:
– Wino poproszę.
– Jaki gatunek Pani sobie życzy – drążył kelner.
Żebym to jak wiedziała – myślałam. Podział na białe i czerwone był dla mnie jedyny, jakim potrafiłam się posługiwać. Moje skrępowanie kelner bezczelnie wykorzystał pytając po raz kolejny:
– To może inaczej… Z tych droższych czy z tych tańszych?
To był cios poniżej pasa. Poczułam się upokorzona. Wrodzona grzeczność (nie śmiejcie się) nie pozwoliła mi na ostry komentarz. Nagle doznałam olśnienia i przypomniałam sobie z otchłani mojego umysłu nazwę wina, które nie powinno zrujnować finansowo mojego gospodarza wieczoru i pasowało na aperitif.
– Rizling proszę – wycedziłam. Kelner odszedł bez słowa, a do końca wieczoru patrzyłam na niego z nienawiścią.
Samobójczy kieliszek
I jeszcze jedna, tym razem wesoła historyjka. W liceum wyjechałam w ramach szkolnego wyjazdu do pracy w Niemczech. Uczestników wyjazdu ugoszczono pod koniec pobytu uroczystym obiadem. Po zakończonym posiłku podano brązowe małe kieliszki z likierem. Organizatorka ze strony niemieckiej wstała, wygłosiła płomienną przemowę i wzniosła toast. Wszyscy wstaliśmy i podnieśliśmy kieliszki do ust. I wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Kobieta wypiła zawartość i zamiast odłożyć kieliszek wepchała go sobie do ust. Zapadła cisza. Staliśmy z otwartymi ustami obserwując dramatyczne chwile. Mój niemiecki był dość słaby, więc pomyślałam, że najwidoczniej czegoś nie zrozumiałam. Tylko dlaczego akurat na naszych oczach ta kobieta gryzła szkło w akcie samobójczym. Tymczasem Niemka oblizała usta, uśmiechnęła się i usiadła zadowolona. Okazało się, że te kieliszki były… z czekolady. Po chwili, rozradowani, dokonywaliśmy takich samych słodkich „aktów rozpaczy”.
Życząc wielu udanych pobytów w wielkim świecie pozostańmy sobą, bo nic bardziej nie razi, jak udawana elegancja.
Z „wielkiego świata” donosi Elżbieta Sandecka-Pultowicz