Wojskowy niezbędnik – hit czy kit?
Nóż, łyżka i widelec wchodzą w skład kuchennego niezbędnika, który dostałam na wstępie kilkudniowego kursu stacjonarnego w Centrum Szkolenia Policji. Na wyposażeniu miałam również kartki na posiłki i elektroniczną przepustkę. Namacalnie odczułam kontrast dwóch epok. Dla mnie, przeciętnego cywilna, świat za stalową bramą policyjnego ośrodka był niezwykle interesujący…
Takiego wynalazku, tj. niezbędnika kuchennego używałam przed laty na obozie harcerskim. Były to jednak warunki polowe, gdzie bez własnych sztućców i menażki jedzenie pozostawałoby tylko w zasięgu wzroku a nie żołądka. Obozowe życie w pewnym sensie mogłam odtworzyć sobie po latach biorąc udział w kursie dla pracowników zespołów prasowych. Już samo surowe ogrodzenie Centrum Szkolenia Policji robiło wrażenie. Przekraczając bramkę znalazłam się w świecie mundurowych. Choć w codziennej pracy nie brakuje mi widoku policjantów, tutaj mogłam podglądać jak nieopierzeni kandydaci nabierają szlifów i przeistaczają się w funkcjonariuszy.
Obszerny teren przypominał małe miasteczko z tą różnicą, że po ulicach przemieszczały się zwarte drużyny jednakowo ubranych „mieszkańców”. Jedynie kolor mojego płaszcza nawiązywał do ogólnej stylistyki. Nieco mniej frywolne futerko przy kapturze i kolorowa walizka.
Pani pułkownikowa w natarciu
Służba dyżurna w bloku numer 5 poinformowała mnie, że kolejne dyspozycje otrzymam u kogoś ważniejszego w pokoju obok.
– Pobierz niezbędnik – bez większych ceregieli zwrócił się do mnie policjant. Spojrzałam na stos kuchennych sztućców na stole.
– Tu masz kartki na każdy posiłek, wejściówkę i klucz do pokoju – powiedział „ważny”.
Pohamowałam się, by nie odpowiedzieć „tak jest!”, ale jestem przecież cywilem, rzadkością w tym środowisku. Jak żywe stanęły mi przed oczami wszystkie opowieści ojca i brata z czasów pełnienia służby wojskowej, a w szczególności liczne anegdotki męża – emerytowanego pułkownika WP. Jako pani pułkownikowa mogłam wreszcie poczuć policyjny dryl.
Kubek bez przydziału
Skromny 2-osobowy pokój bez radia i telewizji, z powyginanymi metalowymi szafami na ubrania i łazienką był do przyjęcia. W końcu nie słyszałam nigdy o luksusach w takich jednostkach. Jednak po pół godzinie patrzenia tępo w ścianę, chciałam przynajmniej napić się czegoś ciepłego. Jak to jednak zrobić za pomocą łyżki, noża i widelca? Po kubku i czajniku nie było nawet śladu. Jeden z najważniejszych obiektów w „miasteczku”, czyli stołówka już dawno zamknięta, restauracji i barów brak, wyjście poza obiekt mało realne. Przypomniałam sobie, że moi „żołnierze” opowiadali o sali telewizyjnej i gospodarczej. Udałam się na konsultacje do służby dyżurnej. Tak! Sprawdziło się! Wprawdzie klucz do sali telewizyjnej gdzieś zaginął (albo telewizor trafił do czyjegoś pokoju), ale pomieszczenie gospodarcze było wyposażone w czajnik, lodówkę, a nawet mikrofalówkę. W kącie dostrzegłam obiekt moich marzeń – jeden biały kubek, chluba z lat PRL-u. Po chwili z parującą herbatą wyczekiwałam na przydzieloną mi wg rozdzielnika współspaczkę.
Ele z szykiem w szyku
– Ela, jestem z Krakowa – usłyszałam uchylając drzwi pokoju grubo po północy. Z moją współspaczką szybko nawiązałam kontakt, o czym świadczą nasze babskie rozmowy prowadzone do drugiej w nocy. Byłyśmy jedynymi cywilkami na naszym kursie. Następnego dnia ktoś jeszcze ważniejszy przeprowadził krótką instrukcję z zasad zachowania się na terenie obiektu, a następnie wyłonił z grupy dowódcę, tj. dowódczynię do dalszych kontaktów. Nasza grupa szybko się zintegrowała, a pięć długich dni i wieczorów pozwoliły nam bliżej się poznać, a nawet zaprzyjaźnić. Pomogły w tym perypetie związane ze sztućcami. Normalnie nikt nie ma przecież w nawyku noszenia ich przy sobie. A jednak.
Myjnia sztućcowa
Czułam się jak w „Misiu” Stanisława Barei. Wprawdzie sztućce nie były na łańcuchu, ale zawsze był z nimi kłopot. Po pierwsze trzeba było pamiętać o ich zabraniu, a także sposobie transportowania. Jedni trzymali je za pazuchą lub w kieszeni spodni, inni – jak w moim przypadku – w torebce. O ile wyciąganie było krępujące, o tyle przy chowaniu czułam się jak złodziej. W kuchni pracował przecież cały sztab sympatycznych i niezwykle smacznie gotujących kucharek, a także… zmywarek do naczyń. Dla sztućców nie było w nich jednak miejsca. Dla posiadaczy niezbędników zorganizowano natomiast specjalną myjnię wyposażoną w zlewozmywaki, ścienne dozowniki na płyn do naczyń oraz ręczniki papierowe. Mam nieodparte wrażenie, że koszt całej operacji jest wysoki, a zakup kilku zmywarek byłby opłacalny, nie wspominając o komforcie konsumentów. Może jednak właśnie o to chodzi, aby utrudnić kursantom życie, pozbawić ich namiastek luksusu, wyszkolić w dyscyplinie i pokorze. O tak!
Zabij lub zjedz
Nie miałam jednak świadomości, że niezbędnik kuchenny traktowany jest na przykład przez żołnierzy z krajów członkowskich NATO jako przedmiot największego pożądania. Na stronie www.innpoland.pl natknęłam się na informację, że można go traktować jako największy polski wkład w historię sztuki wojennej. Został zaprojektowany jeszcze przed II wojną światową. Podobno nie przeszkadza, nie utrudnia ruchów, a może służyć jako miarka, bo ma 21 cm długości. Wprawdzie nie jest specjalnie lekki (163 gramy), ale może to być zaletą w przypadku samoobrony. Nóż jest jednocześnie otwieraczem do butelek (chyba tylko piwa, bo kapsle odeszły już w zapomnienie). W skład wchodzi również łyżka, której można używać jako mikrołopaty oraz tępy widelec.
Teraz już wiem dlaczego otrzymałam niezbędnik za pokwitowaniem, bez rozliczenia którego do dziś nie opuściłabym policyjnych koszmarów. To znaczy koszarów. Bogatsza o te doświadczenia z jeszcze większą miłością spoglądam na swoją domową zmywarkę. Mam przy tym nadzieję, że podczas najbliższej wizyty w restauracji nie schowam z przyzwyczajenia sztućców do torebki…
skoszarowana przez kilka dni i nocy Elżbieta Sandecka-Pultowicz