Złamana ręka dziecka – porady
Nasze rodzinne rozgrywki rozpoczęły się już w kwietniu. Budowa brazylijskich stadionów była jeszcze w powijakach, kiedy my już rozpoczęliśmy intensywną rozgrzewkę. Dla nas najważniejszy mecz piłki nożnej odbył się bez blasku fleszy na boisku szkolnym niewielkiej szkoły na Targówku. Była zacięta rywalizacja, padały gole, pękały kości.
Emocjonujących rozgrywek nie trzeba szukać na brazylijskich stadionach. Można je znaleźć bliżej, tuż za rogiem, podczas meczu w ramach wychowania fizycznego. Do zdarzenia doszło tak zwyczajnie. W pogodni za piłką nastąpiło zwarcie zawodniczek, blokada nóg, a w następstwie upadek mojej córki, zakończony pęknięciem dwóch kości przedramienia. Nie mogłam powstrzymać się od pytań ? ale jak? Dlaczego? Tak po prostu?
Tak. Po prostu. Przyznam, że niekiedy trudno pogodzić się z takimi faktami. Człowiekowi wydaje się, że nie wiadomo co musi się wydarzyć, aby doszło do nieszczęścia. A tu takie zwyczajny-niezwyczajny mecz na szkolnym boisku.
Nasza zawodniczka dzielnie znosiła pierwsze chwile po zdarzeniu. Nauczyciel kontynuował w spokoju zajęcia, nakazując zaprowadzić poszkodowaną do pokoju pielęgniarki. A tam drzwi zamknięte, bo akurat pielęgniarka szkolna miała ostatni dzień urlopu. Pierwszej pomocy, tj. okładów z lodu, udzieliły na szczęście panie z sekretariatu szkoły. Zamiast do służb medycznych wykonano telefon pod niezawodne, pozostające zawsze w pełnej gotowości siły specjalne czyli RODZICÓW, którzy przejęli całe odium odpowiedzialności i zostali sam na sam z cudownymi realiami polskiej służby zdrowia. W efekcie pod szkołą nie zaparkowała karetka pogotowia, a skromna Skoda. Po kilku godzinach chodzenia od gabinetu do gabinetu, gips założono niemal od pachy po palce prawej dłoni. Oczywiście dodatkowe akcesoria w postaci niezbędnego temblaka – wiadomo – trzeba było kupić we własnym zakresie.
Pięć późniejszych tygodni dało nam wszystkim mocno w kość. A nawet dwie. Wszyscy musieliśmy się czegoś nauczyć. Na przykład dodawać kilkanaście dodatkowych minut do każdej, wydawałoby się prostej czynności. Nigdy nie przewidziałabym, że zawiązanie buta może być tak skomplikowane. Otóż dla córki ważna okazała się siła wiązania, odpowiednia wielkość supełka, a także precyzyjne ułożenie sznurówek. Prawdziwa gehenna wiązała się z fryzurą. To, że moja córka ma jeszcze włosy na głowie, to efekt między innymi ogromnych rodzicielskich pokładów cierpliwości. Szczegółów naszej wspólnej kąpieli pod prysznicem i mycia tychże włosów (z racji, że nie mamy wanny, bo może wtedy byłoby znacznie prościej) oszczędzę moim czytelnikom. Napomknę jedynie, że zanim ciepła woda popłynęła po naszych plecach, zimny dreszcz emocji towarzyszył mi przy zabezpieczaniu gipsu przed wodą. To była bardzo skomplikowana konstrukcja składająca się z reklamówki, gumek oraz folii spożywczej owiniętej w odpowiednie fałdy. Odrabianie zadań domowych w zeszytach szkolnych pod dyktando Karoliny to odrębny, „krwawy” rozdział historii. Moje dziecko poza całą udręką sytuacji nauczyło się, że najważniejszy jest kompromis, a także umiejętność proszenia o pomoc. Daje się w ten sposób szansę innym, gotowym na jej udzielenie, a przy okazji oszczędza się nie tylko swoje nerwy.
Największym zaszczytem dla mnie była decyzja córki o możliwości umieszczenia wpisu na jej sterylnym gipsie, bowiem przez dwa tygodnie czyściła każdą najmniejszą rysę. Jednak nawet ta czynności została skrupulatnie zaplanowana. Zanim złożyłam moją skromną dedykację, musiałam wcześniej wykonać projekt na kartce, potem szkic na gipsie i po dobraniu odpowiednich kolorów mazaka wreszcie dopełnić formalności. Skromniutki napis „mama” z kwiatkiem obok, dokonałam drżącą ręką. Doceniam, że był to pierwszy napis, który był godzien znaleźć się na gipsowej ręce. Moja córka wyznaczyła tam specjalne strefy: dla rodziny, najlepszych przyjaciółek z klasy, a także z klubu sportowego.
Był to jeden z najbardziej stylowych i estetycznych gipsów, jakie miałam okazję oglądać w życiu. Data jego ściągnięcia była oznaczona grubą kreską na wszystkich kalendarzach jakie miałam w zasięgu. Sam moment jego rozcinania śnił mi się po nocach. Nie jako horror, ale od dawna oczekiwana ulga. Kiedy nadszedł ten wielki dzień okazało się, że ręka nie zrosła się całkowicie i trzeba nosić usztywnienie przez kolejne dwa tygodnie. Gips był już ściągnięty, więc istniały dwie wersje wydarzeń, albo zakładać białą masę po raz kolejny, albo kupić stabilizator. Reakcja rodziców była oczywista – kolejne koszty, ale jednocześnie ogromna wygoda dla córki.
Po siedmiu burzliwych tygodniach sytuacja powraca do normy. Ponownie uczę się stawiać łyżkę po prawej stronie talerza. Znowu możemy sobie mocno przybijać piątkę i oklaskiwać udane gole podczas mistrzostw świata w piłce nożnej, które rozkręciły się na dobre. Jednak żadna dramaturgia obecnych rozgrywek nie jest w stanie przebić tego, co przeżywaliśmy w czasie naszego rodzinnego mundialu. Powinnam napisać raczej „mamo-tato-dialu”, bo w tym czasie znacznie wzrosła częstotliwość zawołań „mamo”, „tato”!!!!
Nie wiem, jaki zawód wybierze w przyszłości moja córka, ale wiem już, że potrafi ciąć nerwy z chirurgiczną precyzją i planować z aptekarską dokładnością.
niezwykle cierpliwa Elżbieta Sandecka-Pultowicz