Oddanie szpiku – czy jest bezpieczne?
Do ratowania życia ludzkiego nie zawsze potrzebna jest dynamiczna akcja ratunkowa. Niekiedy pośpiech nie jest wskazany, a wystarczy odrobina dobrej woli. Niby tak niewiele, a jednocześnie bezmiar oddania i bezinteresowności. Gdyby nie wiara w to, że inni również dadzą się przekonać do takiej formy pomocy, ten materiał nigdy by nie powstał.
– To był akt serca, którego w żaden sposób nie można utożsamiać z bohaterstwem – podkreśla podkom. Marta Sulowska, oficer prasowy w KRP Warszawa IV. – Chciałam jednocześnie spłacić dług za coś bezinteresownego, co spłynęło na moją rodzinę, przywracając sens życia. Los sprawił, że i ja mogłam je komuś przywrócić, a potem spotkać tę osobę i uścisnąć jej dłoń.
Oddanie szpiku rodzi wiele niepotrzebnych wątpliwości. Wszystko rozpoczyna się od zrobienia prostego wymazu z jamy ustnej. Pakiet do przeprowadzenia takiej próby można otrzymać bezpłatnie w formie przesyłki pocztowej. Jeśli pomyślnie przejdziemy test, następuje seria badań i dane są wprowadzane do Bazy Dawców Komórek Macierzystych prowadzonej przez Fundację DKMS, zajmującej się przeszczepami szpiku kostnego i komórek krwiotwórczych. Już na tym etapie należą się słowa uznania dla dawców za chęć pomocy i pierwszy krok. Prawdziwy przełom pojawia się w chwili, kiedy ktoś na świecie potrzebuje ratunku, a jedyną osobą, która może to zrobić, jesteśmy właśnie my.
Marta została zarejestrowana w fundacji przed czterema laty. Po półtora roku zadzwonił telefon z fundacji. Pytano, czy podtrzymuje chęć pomocy, bo może komuś uratować życie. Ważna jest kombinacja antygenów, ale żeby to stwierdzić, trzeba przeprowadzić szereg szczegółowych badań. Znalezienie 100% zgodności pomiędzy dawcą i biorcą, jest bardzo skomplikowane i przysłowiowo zdarza się raz na milion. Odstąpienie dawcy, a takie przypadki, na szczęście bardzo rzadko się zdarzają, skazuje biorcę na śmierć.
Ludzie, zupełnie niepotrzebnie, są pełni obaw przed oddaniem szpiku, ale to nie wiąże się dla nich ani z ryzykiem zagrożenia życia, ani bólem. Dawcy są objęci troskliwą opieką lekarzy i personelu fundacji i to zarówno przed, jak i po całym zabiegu. Na każdym etapie są udzielane wyczerpujące informacje o planowanych badaniach. Warto podkreślić, że są one bezpłatne. Zaraz po oddaniu szpiku, nigdy nie podaje się danych biorcy, poza informacją o płci, wieku i kraju zamieszkania.
Podarować życie
– Kiedy została potwierdzona zgodność, nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości, co chcę zrobić. Największy niepokój czuła moja mama, ale wynikało to wyłącznie z braku wiedzy na ten temat. Kiedy wyznaczono mi termin pobrania szpiku, przy akceptacji przełożonych, zarezerwowałam kilka dni na dopełnienie całej procedury – mówi Marta.
Na pięć dni przed pobraniem, dawca otrzymuje specjalne zastrzyki. Sam zabieg nie jest skomplikowany i wszystko jest zorganizowane bardzo profesjonalnie. Osoba z podłączoną aparaturą, oddaje krew, leżąc przez kilka godzin na fotelu. W tym czasie można czytać, słuchać muzyki, oglądać filmy. Cały proces jest szczegółowo monitorowany przez specjalistów. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić również, że nie ma gwarancji na to, jaką metodą będzie pobierany szpik. Może się zdarzyć, że zaistnieje konieczność biopsji z talerza kości biodrowej, ale informacje na ten temat są na bieżąco przekazywane przez lekarzy. Już po udanym zabiegu przeszczepu szpiku kostnego pacjenci stale znajdują się pod opieką lekarzy. Dawca dla swojego genetycznego brata lub siostry jest „zarezerwowany” przez dwa lata.
– O moim biorcy wiedziałam tylko tyle, że jest 60-letnim mężczyzną z Wielkiej Brytanii. Wyłącznie na życzenie dawcy są przekazywane ogólne informacje o powodzeniu całego przedsięwzięcia. Po dwóch latach od zabiegu otrzymałam list od tego pana, za pośrednictwem fundacji. Chodzi o to, aby dwie strony miały pełen komfort (niektórzy chcą zachować anonimowość) i decydowały o ewentualnym przekazywaniu dalszych informacji. Mój genetyczny bliźniak dziękował za uratowanie życia i zamierzał to zrobić osobiście. Byłam mile zaskoczona, ale wtedy jeszcze nie brałam pod uwagę spotkania. W naszych kontaktach nastąpiła kilkumiesięczna przerwa, ale przy ponownej propozycji i prośbie o osobisty kontakt, nie mogłam odmówić. Fundacja uruchomiła kolejną procedurę przekazywania dodatkowych informacji. Od tej chwili mogliśmy się kontaktować bezpośrednio.
Marta w tym roku zaplanowała z rodziną kilkudniowy pobyt w Londynie u swojej szwagierki. To dzięki niej i jej mężowi była możliwa stała komunikacja. Spotkanie stanęło przez chwilę pod znakiem zapytania, bo mężczyzna był mieszkańcem jednej z Wysp Normandzkich – Jersey, znajdującej się pod koroną brytyjską. Ostatecznie ustalono spotkanie w jednej z londyńskich restauracji.
– Wszystkim zależało na tym kontakcie, ale najbardziej moim dzieciom. Denerwowałam się, myśląc, jak się rozpoznamy, o czym będziemy rozmawiać. Pan pojawił się na spotkaniu ze swoim synem, który założył fundację oddawania szpiku, po tym, kiedy dowiedział się o chorobie ojca. Rozmawialiśmy o tym, co przeżywaliśmy. Ja ratując komuś życie, on o nieznajomej osobie, która mu je darowała. Mój genetyczny bliźniak miał ostrą białaczkę, a diagnoza była jednoznaczna. Kiedy dowiedział, że jest na świecie osoba, która może mu pomóc, poczuł nadzieję. Dzień, kiedy miał transfuzję krwi był wielkim świętem. W sali szpitalnej pojawiły się baloniki urodzinowe, bo od tej pory rozpoczynał nowe życie. Niestety jego dwóch kolegów z pokoju, którzy również otrzymali szpik zmarli w krótkim czasie (jak pokazują statystyki 40-80% przeszczepów kończy się sukcesem. Poczuł wtedy, że podwójnie wygrał los na loterii. Mogę nawet powiedzieć, że jest teraz cząstką mnie, bo zmieniała mu się grupa krwi na taką, jak moja 0Rh+ – mówi wzruszona Marta.
Spotkanie dla wszystkich było wielkim przeżyciem, także dla jej mamy i babci. Martę wspierała cała rodzina, mąż i dwaj synowie. Zwłaszcza dla chłopców było to wydarzenie, które zapewne zmieniło ich postrzeganie świata i dało przekonanie, że zawsze znajdą się ludzie, którzy są gotowi bezinteresownie pomagać innym.
– Nie zrobiłam niczego, co byłoby zagrożeniem dla mojego życia. Niech moja historia będzie dobrym przykładem na to, że tak naprawdę niewiele trzeba, aby ofiarować komuś największy dar. Najsmutniejszy widok, to chorujące na białaczkę dzieci. Przed nimi pod znakiem zapytania stoi całe życie, a ich los jest w naszych rękach. Możemy pozwolić komuś oglądać świat i to nas nic nie kosztuje. Takich jak ja, jest wielu, ale zawsze może być jeszcze więcej – dodaje z nadzieją policjantka.
Elżbieta Sandecka-Pultowicz
Artykuł został opublikowany w Stołecznym Magazynie Policyjnym Nr 11/2016