Spełnione marzenie taty
Zobaczyć morze – to było marzenie mojego 78-letniego taty. Przez lata nie dawał się namówić na wspólną podróż nad Bałtyk, choć z moim mężem i córką jeździliśmy tam systematycznie. Trudno ustalić dokładną przyczynę podjęcia przez niego tej życiowej decyzji, ale dokonało się. Zanurzył stopy w lodowatym Bałtyku, spacerował boso po plaży i pierwszy raz popłynął w rejs z Gdyni na Hel.
Kiedy zamieściłam na facebooku krótką notkę i zdjęcia z tej podróży, przez sieć przelała się ogromna fala lajków i miłych komentarzy. Zwłaszcza mojemu tacie sprawiło to ogromną przyjemność. Bez końca dopytywał, kto w szerokim świecie dowiedział się, że Bazyli Sandecki pierwszy raz w życiu zobaczył morze. Tata żyje oczywiście w świecie bez internetu i bardzo długo nabierał przekonania do tego, że „siedzenie przed monitorem” może przynieść korzyści. Teraz bardzo często prosi mnie o wyszukanie „w tych internetach” różnych informacji. Poza rolą córki pełnię więc dodatkowo wdzięczną rolę jego osobistej wyszukiwarki.
Wśród wszystkich miłych facebookowych komentarzy taktownie nikt nie zadał mi najprostszego i najtrudniejszego pytania: dlaczego tak późno? To splot różnych zdarzeń losowych, braku determinacji, trochę strachu, oszczędności i pesymizmu życiowego. Nad morze jeździłam z mężem i córką systematycznie przez kilka lat. Wielokrotnie namawialiśmy tatę, aby wyłączył starą płytę z tekstem „a ja morza nie widziałem…”, zapakował kąpielówki i ruszył z nami po przygodę. Bez skutku. Tak naprawdę nie wiem do końca co zadziałało. Czy to, że moja nieżyjąca już mama zawsze z ogromnym sentymentem wspominała swoją samotną podróż nadmorską i całe życie marzyła o powrocie na bałtyckie plaże? Czy to bezwzględnie upływający czas wytworzył u taty poczucie ostatniej szansy na spełnienie marzeń? A może prośby konsekwentnej wnuczki, która sporządziła przed rokiem pisemną umowę z dziadkiem na zrealizowanie podróży?
Całe misternie układane przedsięwzięcie o mało nie doszło do skutku, kiedy w marcu tata doznał udaru. Początkowo rokowania nie były optymistyczne. Pojawiły się kłopoty z poruszaniem, mową, jedzeniem. Dzieli nas odległość i otrzymywałam szczątkowe informacje od rodziny o jego stanie zdrowia. Nie mogłam pozbyć się myśli, że także nasze już marzenie, nie dojdzie do skutku. Co za ironia losu – pomyślałam. Przyznam, że wtedy się poddałam, ale na szczęście nie mój tata. Chyba po raz pierwszy jego upartość nabrała sensu, dosłownie – życiowego. I o ile, na co dzień, taka cecha charakteru może być bardzo męcząca, wówczas tym swoim hartem ducha bardzo mi zaimponował.
– To ten pacjent, który ciągle dopomina się wizyty rehabilitanta? – mówiła pielęgniarka ze szpitala, kiedy po raz pierwszy chciałam porozmawiać z tatą przez telefon. Nie mogłam bardziej ucieszyć się z jej lekkiego narzekania. Mój tata bardzo szybko chciał wstawać i samodzielnie korzystać z toalety. Na legnickim oddziale był jednak do dyspozycji tylko jeden (!) i już zajęty przez inna pacjentkę balkonik. Rehabilitant pojawił się, ale tylko raz. Mój tata jednak, często wystawiany na wichry losu i tym razem stawił im czoła. Pewnego razu przyznał się, że chciał wstać, zsunął nogę i spadł z łóżka jak długi. Oczywiście nie wezwał pomocy. Po godzinie, z siniakami na nogach, wdrapał się ponownie na łóżko. Taki uparty! Nie będę się rozpisywać, jak na tę historię zareagowałam… Totalny brak rozsądku, za to hartu ducha i zaciętości w nadmiarze. Tata szybko odzyskiwał siły, a kiedy kupiliśmy mu laskę, zaczął samodzielnie się poruszać. Narzekał na lekkie zawroty głowy, ale dawał radę. Po około dwóch tygodniach wrócił do domu, a zaraz potem samodzielnie wychodził już na zakupy.
Pogrzebane marzenia o podróży ponownie ożyły. I choć po drodze był jeszcze jeden pobyt taty w szpitalu, nie poddał się w walce o marzenia. Z plażowym ręcznikiem i kąpielówkami wyruszyliśmy więc w Dzień Ojca w wyczekaną podróż nad Bałtyk.
Nieraz czytałam o wielkiej sile woli w spełnianiu marzeń, zwłaszcza, kiedy pojawiają się przeszkody, a ich realizacja przesuwa się w czasie. Przyznaję, że zwątpiłam, chyba poddałam się zbyt szybko. Nie mówiłam o tym głośno, a podczas każdej rozmowy z tatą przekonywałam go, że nic nie zburzy naszych planów. Odgrywałam bohaterkę, która jak sfinks podnosi się z popiołów, z tym, że tak naprawdę, miała zgliszcza w sercu. – Na rękach ojca zaniosę – deklarował mój mąż. Wiem, że bez woli życia i chęci odzyskania sprawności przez mojego tatę, nic by z tego nie wyszło.
A czy Wy macie marzenia? Jaka jest w Was siła na ich spełnienie? A czy znacie marzenia swoich najbliższych? Czy znacie niespełnione marzenia Waszych rodziców czy dziadków? Czy jesteście w stanie pomóc im w ich realizacji? – to pytania, które warto sobie zadać. I sprawy, nad którymi warto się zastanowić. Okazuje się bowiem, że spełnianie marzeń innych, to przede wszystkim nam przynosi ogromną satysfakcję. Czujemy, jakbyśmy dokonali czegoś ważnego w swoim, ale i czyimś życiu. To, jak dobrze wypełniona misja, po której przychodzi spokój.
Zbyt szybko zapominamy ile wyrzeczeń nasi rodzice musieli dokonać spełniając nasze marzenia. Przychodzi w życiu taki czas, kiedy to my możemy się za to, choć w części odwdzięczyć. Nigdy nie wiemy, kiedy nadejdzie ten moment, że pomimo naszych chęci, nie będziemy mogli już spełnić żadnego z nich…
Jesień sprzyja refleksji, rodzinnym spotkaniom i rozmowom. Jest okazja, aby porozmawiać o swoich marzeniach, tych małych i tych dużych. A potem zrobić wszystko, aby stały się realne nie tylko dla nas.
Pięknych i spełnionych marzeń Wam życzę!